ATEST Ochrona Pracy

25 kwietnia 2024 r.

[Najnowszy numer] [Prenumerata] [Spis treści]     

 

ATEST 2/2024

Kto to za mnie zrobi?
- mówi JERZY STUHR

Małgorzata Mrowiec: Zawód aktora to chyba zawód niebezpieczny, dla ryzykanta.

Jerzy Stuhr: Dlaczego?

Tak wygląda z zewnątrz: aktor narażony jest na poturbowanie w walce, upadek z konia, często ląduje w błocie...

Eee, co to, że się wywali do błota...

Nigdy nie uległ Pan kontuzji w pracy?

Jerzy Stuhr No, miałem kontuzję, bardzo poważną. W filmie "Medium" urwałem się ze stryczka. I leciałem po żelaznych schodach parę metrów. Kaskader przede mną skakał, żeby mi pokazać - chłop grubszy, potężniejszy ode mnie - i jemu za każdym razem się udawało. A ja włożyłem to samo chomąto, była ta sama lina, która jego utrzymała - a przy mnie się urwała. Kość ogonową straszliwie wtedy stłukłem; nawet chyba dwa dni nie było zdjęć, bo nie mogłem się w ogóle podnieść. No, pech. Ale nie miałem więcej takich wypadków.

Aktorzy są chronieni w jakiś specjalny sposób?

W filmie. W filmie nie wolno aktorom robić pewnych rzeczy. Każdy ryzykowniejszy wyczyn fizyczny - musi wykonać kaskader.

W teatrze też może być niebezpiecznie.

Ale w teatrze już nie ma takiej ochrony. A w filmie to są duże pieniądze i nie można sobie pozwolić na to, że na przykład przez złamanie nogi aktora - co: ekipa rozjedzie się do domu? przerwą produkcję? Ja, gdy reżyseruję film, zabraniam aktorom ryzykowania - nawet czasami rwą się sami do wyczynów - bo nie mogę sobie pozwolić, żeby coś się stało i przerwało pracę.

Właśnie, byłam ciekawa, czy dla zrealizowania swojej wizji artystycznej potrafiłby Pan narazić aktora na ryzyko.

W filmie nie wolno mi tego - ale to nawet nie ja decyduję, tylko producent. A w teatrze już jest różnie. Na przykład w najnowszej sztuce, którą reżyseruję - "Wielebnych" Mrożka - jest kilka niebezpiecznych elementów. Między innymi aktor jest wciągany na linie, sześć metrów do góry. Wchodzi też na sześciometrową drabinę starsza aktorka. Zabezpieczamy ją oczywiście jakimiś linami... Ale musi wejść. I iść, iść, iść, zniknąć aż na górze. Dla starszej pani nie jest to łatwe.

Są też zagrożenia psychiczne w zawodzie aktora.

O, to są większe niebezpieczeństwa: że ktoś zwariuje. Istnieje ryzyko wyczerpania psychicznego. Ja sobie z tym radzę - następną propozycją. Ona mnie odświeża, ona powoduje, że zaczynam myśleć już innym trybem, inną emocją. Ale jak byłem młodszy i miałem mniej techniki, a więcej tylko w sobie entuzjazmu - to ciężkie były dla mnie niektóre role, przeżywałem. Pamiętam, że film "Amator" tak zapadł we mnie straszliwie. "Zbrodnia i kara" w teatrze psychicznie była dla mnie bardzo ciężka.

Zaczyna się wtedy w codziennym życiu odgrywać daną postać, staje się takim jak ona?

Nie, aż tak prymitywnie się nie dzieje. Ale zauważałem - teraz już rzadziej, bo bardziej technicznie wszystko gram -czułem, że temperament postaci przenosił się na życie. I że żyłem w takim podnieceniu. Teatr męczy - teatr to jest psychicznie niezwykle wyczerpujące zajęcie. A już film tak mnie nie męczy.
(...)

Gdy przygotowuje się Pan do roli, szuka Pan człowieka, jakiego ma zagrać, idzie w środowisko, w jakim on żyje?

Nie, mam już taki zmysł obserwacji i ludzi tak zdokumentowanych, że wystarczy, że rzucę okiem na ulicy i wiem, jaki to człowiek. Podpatruję ludzi strasznie specyficznym okiem. Na przykład gdy jadę do Ameryki: wie pani jakie ja tłumy ludzi będę widział?! Czekając na lotniskach w Londynie, w Ameryce, potem we Frankfurcie, znów w Londynie, w Warszawie, w pociągu do Krakowa - przecież ja cały czas jestem wśród ludzi.

Podglądał Pan też uczestników "Big Brothera"?

Coś podpatrywałem, bo w moim nowym scenariuszu, który piszę, jest podobne widowisko. Ale w tym wypadku patrzę bardziej, jak to jest kamerowane, w jaki sposób realizowane - żeby tu osiągnąć wiarygodność. A w ogóle nie lubię oglądać tego programu, bo się wstydzę za tych tam - oni coś grają, a ja, będąc aktorem, i widzę ich sztuczność.

Bardzo ważne narzędzie pracy aktora to głos. Czy potrafi Pan tak operować głosem, żeby nie zdzierać gardła?

Tak. Ale to życie, te wielkie role, których tyle grałem w teatrze (bo w filmie głosu w ogóle nie trzeba mieć) mnie nauczyły. Tak umiem oddychać, tak mam rozpracowaną przeponę, że mogę godzinami mówić. Głos będzie brzydki, chropawy - ale nie zaniemówię. To kwestia doświadczenia. I też zasługa tego, że w młodości ktoś dobrze mi ustawił głos: nauczyciel, który prywatnie uczył mnie śpiewu, jak jeszcze studiowałem polonistykę, zanim poszedłem do szkoły aktorskiej.

Skoro jesteśmy przy głosie: udziela Pan swojego głosu postaciom filmów dla dzieci.

A! Tak, to lubię! Bardzo lubię! Mam kompleks, że dla dzieci nic nie robię; i naprawdę dużą satysfakcję mi przynosi, jak dzieci mnie (mój głos) rozpoznają, i jak się bawią. Pierwsza taka moja rola to był "Przyjaciel wesołego diabła" - podkładałem głos dla tego diabła, Piszczałki. Jezu, widziałem ile to radości, jak dzieci się zachowywały, kiedy usłyszały te moje głupie dowcipy - bo wszystkie sam wymyślałem. A teraz mam wyłączność na Polskę na podkładanie głosu tam, gdzie Eddie Murphy. Poprzednia bajka ("Mulan") tak się udała, że firma już do mnie się zwraca specjalnie. I teraz jestem osiołkiem w kolejnym filmie animowanym - "Shrek". Tylko już nic nie mogę wymyślać, bo cały tekst jest od firmy.

A w reklamówce jakiejś Pan zagra?

Nie, po co? Miałem nawet propozycje, ale dla mnie to strata czasu.

Jest Pan nie tylko aktorem, ale i reżyserem, scenarzystą, pedagogiem. W tej wielości zajęć ma Pan jeden określony system pracy?

Jerzy Stuhr Sam sobie wszystko reguluję. Jedyne moje etaty są w szkole - choć w ostatnich latach przeważnie stale mam urlopy bezpłatne, dopiero teraz udało mi się jedną grupę studentów doprowadzić do końca, z ogromnym wysiłkiem. Poza szkołą mój system pracy zmienia się z każdą propozycją. To znaczy: każda propozycja wyznacza mi inny system pracy. To raz. A dwa - pracuję nad kilkoma rzeczami równocześnie. A jeszcze są to projekty artystyczne, gdzie nie można przewidzieć, że w tyle a tyle godzin dojdę do końca. Na przykład, jak piszę scenariusz, zdarza mi się, że nad jednym zdaniem siedzę tydzień. Tak! Bo to jest tak trudne zdanie, ktoś ma powiedzieć coś tak trudnego. I potrafię parę godzin codziennie tak siedzieć: wersję jakąś napiszę, skreślę, znowu napiszę... Dla domowników to jest bardzo złudne, bo oni widzą, że ja nic nie robię: siedzę przy biurku i coś kreślę co chwilę. Nawet komputer mi nie jest potrzebny. Natomiast potem przychodzi dzień, kiedy siedzę przy komputerze cały czas i piszę, zmieniam, dodaję, nagle tempo mi wzrasta. I nie mogę w tej pracy nigdy powiedzieć, ile mi potrzeba czasu. Oczywiście moim największym problemem jest więc to, że nie jestem sam: moja praca jest związana z innymi ludźmi, pracuję w grupie. Obowiązują nas daty, pieniądze wchodzą w grę - i ja mam być ze swoimi artystycznymi rozterkami gotowy na określny termin. Więc muszę umieć sobie zorganizować pracę. W tej chwili np. mam propozycje nakręcenia filmów do 2002 r. I już wiem, że teraz muszę napisać scenariusz do jesieni, potem zaczniemy produkcję, i że w marcu przyszłego roku chcę zacząć zdjęcia.

Planuje Pan też z myślą o terminach festiwali filmowych?

Czasem. Bo muszę. Najchętniej bym tego nie robił, ale jedyną formą promocji moich filmów i zyskiwania rozgłosu - były festiwale. To dzięki festiwalom stałem się znany w Europie i na świecie.

Jak dobiera Pan sobie współpracowników? Na przykład aktorów do ról, które Pan zaprojektował - czy korzysta Pan z castingów?

Jestem z tego środowiska, znam wielu aktorów. Mało, uczę młodzież w szkole aktorskiej tyle lat. Więc sam mam w głowie dobry casting - przez to, że przez moje ręce przeszły takie tłumy aktorów. Przeważnie sam obsadzam - co mi jakiś dyrektor castingowy się będzie wtrącać?!

U mnie aktor gra, jak stwierdzę, że on mi tę rolę może zagrać. Jeszcze ci aktorzy nie wiedzą, ale ja już dla nich piszę role. Pod tym względem jestem bardzo nietypowy: często właśnie najpierw wymyślę twarz (kogo znam, kto mi się kojarzy z taką historią) i zaczynam pisać już myśląc o tym aktorze. Ten wybór oczywiście może się zmienić, nie jestem uparty. A zmienia się w momencie, kiedy robię próbne zdjęcia. I jeżeli widzę, że ten ktoś wybrany nie dysponuje taką fotogenicznością, jaka mi jest potrzebna - bo na oko tego nie zauważysz, dopiero zobaczysz w kamerze - czy nie umie tak ukazać swojej osobowości, jak ja bym tego chciał, wtedy dalej próbuję, dalej próbuję...

A jak pracuje się reżyserowi z samym sobą jako aktorem? We własnych filmach gra Pan zawsze głównego bohatera.

Moje filmy... Po co robię filmy: żeby opowiedzieć o sobie ludziom. No to kto to za mnie zrobi? Specyfika filmów, które reżyseruję, i w których jednocześnie gram, polega na tym, że również piszę do nich scenariusze. W związku z tym widzę, obserwuję siebie już w trakcie pisania, wyobrażam sobie, jak by się zagrało to, co piszę. Wtedy już zaczyna się moja praca nad rolą.

Nie ma Pan natomiast krytyka, osoby patrzącej z zewnątrz, jaką zwykle dla aktora jest reżyser.

To jest niestety mankament. Mam w ostatnich latach poczucie aktorskiej samotności, ogromnej. Bo przeważnie gram w filmach, które sam reżyseruję, nie grywam u innych reżyserów. Trochę pomagają mi operatorzy, którzy dbają o cały kształt wizualny filmu, i którzy są przy mnie. Ja zresztą zawsze, jako aktor, po ujęciu najpierw szedłem do operatora, a dopiero potem do reżysera, spytać jak było. Tutaj jednak operatorzy wprawdzie nadal mogą mi powiedzieć, jak było, ale już sam muszę zadecydować, czy to powtórzyć, czy nie. No, brnę w samotność.

Jakim jest Pan pedagogiem? Dobrotliwym, cierpliwym...

Oj, nie! Coraz bardziej zauważam, że jestem męczącym pedagogiem - bo czepiam się szczegółów. Dążę do precyzji. Na przykład ze studentem się na coś umawiam. Razem się umawiamy. Potem oglądam, i to nie jest to, na cośmy się umawiali. A zawód aktora na tym polega: że aktor ma wykonać zadane mu zadanie.

Ale też stworzyć kreację.

Ale według pewnych rygorów, nie - jak mówią Włosi - na wolne koło. Nie! Ja jestem reżyserem i proszę o wykonanie takiego a nie innego zadania. Pan jest aktorem, pan się tego uczył i pan ma wykonać zadanie. A jeżeli po drodze panu jeszcze wyjdzie z tego kreacja - to pogratulować.

Pan w życiu aktorskim zawsze czuł się tym od wykonywania zadań?

Oczywiście, pół kariery zrobiłem dlatego, że potrafiłem powtórzyć dziesięć razy tak samo. I - co za fantastyczny aktor! On za każdym razem powtarza - nie słowa! - emocje, te same emocje.

A propos powtarzania: już 600 razy zagrał Pan monodram "Kontrabasista". Jak walczy Pan z nudą tych setnych powtórzeń - bo to chyba musi być nudne...

Strasznie nudne. Ale - publiczność. Za każdym razem jest inna. A przecież to jest rozmowa z publicznością. Tak sobie ustawiam światło, żeby widzieć twarze - akurat w tym przedstawieniu, bo w innych nie, ale tu jest mi potrzebny kontakt z widzami. I walczę... Właściwie to gram zawsze dla dwóch, trzech osób. Jedną sobie umiejscawiam gdzieś wyżej, a dwójkę tak po bokach. Ale wtedy wszyscy w teatrze, każdy ma wrażenie, że tylko dla niego gram. Najchętniej wybieram kobiety. I dochodzi do tego, że czasem pytam - bohater w tekście zadaje kilka pytań - i ludzie mi odpowiadają... Czyli są tak wciągnięci, że mają chęć mi coś powiedzieć. To jest moje zwycięstwo.

Cała sala w wyczekiwaniu i Pan jeden...

To jest straszne zmaganie: żeby przez dwie godziny utrzymać widzów w napięciu, żeby nie oderwali ode mnie wzroku. Żeby nie wyłączyli się intelektualnie, cały czas uczestniczyli w mojej opowiadanej historii. Tak zainteresować sobą, żeby oni nie przysnęli; nie mają nawet gdzie odwrócić oka. Nooo, to do czegoś takiego trzeba się przygotowywać cały dzień.

Czy coś Pan zmienia przez lata w tym przedstawieniu?

Nic. Tam wszystko jest ciągle tak samo. Oczywiście, coś się zmienia razem z wiekiem: akcenty się inaczej rozkłada, inaczej wygląda, gdy pięćdziesięcioparoletni facet mówi, że kocha dziewczynę, a inaczej wyglądało, jak mówił trzydziestosiedmioletni człowiek, kiedy zaczynałem to grać. Pewnie jakieś o wiele smutniejsze przedstawienie to teraz jest, bardziej o przemijaniu - sam tego nie kontroluję, ale chyba takie akcenty bardziej stawiam.

Co dziś Pana mobilizuje do pracy?

Każda nowa prowokacja artystyczna powoduje, że zbieram siły i ruszam w te zawody. Prowokują mnie tematy. Na przykład teraz chciałem podjąć rozmowę o Żydach - i zrobiłem nową sztukę Mrożka, która jest o Żydzie właśnie.

Czerpie Pan inspirację z życia, z mediów?

Z ludzi. Ale tak, pewnie, że to w gazetach się odbija. Staram się śledzić życie naokoło mnie, ale też - co dzieje się na świecie.

Jak Pan wypoczywa, czym się relaksuje?

Albo sportem, ale tak do upadu, albo ciężkimi ogrodniczymi pracami. Np. teraz trzy dni na wsi od rana do wieczora ROBIŁEM. Malowałem basen, drewno na zimę wstawiałem do drewutni. Wstawałem rano, kończyłem w nocy, padałem. I to był mój odpoczynek.

Wakacje też tak wyglądają?

Tak. One są coraz bardziej regularne, przyjeżdżają do mnie, do domu na wsi ludzie, dużo piszę. Ale też: pilnuję, żeby rano się zmęczyć - i po południu się zmęczyć. A wieczorem pływać na przykład do pierwszej w nocy. O!

... w tym wymalowanym własnym basenie.

Tak. Ja nie mogę nigdzie wyjeżdżać na wakacje, bo mnie męczy popularność. To jest takie nieprzyjemne, najprzykrzejsza część mojego zawodu. Nie jestem z ludzi, którzy dobrze to znoszą, dlatego muszę być zamknięty w swoim domu.

A w domu też jest Pan gwiazdorem?

Nie, autorytet w rodzinie zdobywam zupełnie inaczej. Tak się z żoną umówiliśmy, właściwie nawet dzieci mało wiedzą, co ja robię. Na premierę pójdą, tyle... Mój syn już w ogóle ma teraz swoje życie i nie bardzo śledzi moje. Mój autorytet w domu jest budowany na przykład tym, na ile będę się interesował życiem moich dzieci i umiał im doradzić, na ile będę mógł własnym przykładem przekonać, powiedzieć np. "nie rób tego". To jest straszna praca - zwłaszcza jak się ma zawód taki jak mój, który jest trochę... prawda... niepoważny.

Rozmawiała: Małgorzata Mrowiec

Dodaj swój komentarz


Ewa Kowalska: Myślę że pana praca... (2004-05-31)


Dodaj swój komentarz  
 

©ATEST-Ochrona Pracy 2001

Liczba odwiedzin od 2000 r.: 58491693