ATEST Ochrona Pracy

27 kwietnia 2024 r.

[Najnowszy numer] [Prenumerata] [Spis treści]     

 

ATEST 2/2024

Widowisko jak witraż

Rozmowa z Jerzym Owsiakiem, witrażystą, twórcą Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy (WOSP), Przystanku Woodstock, reżyserem programów telewizyjnych.

Robert Kozela: Jak się robi witraż?

Jerzy Owsiak: Przede wszystkim trzeba go robić bezpiecznie. Jest tam tyle szkła, że nie ma rady, kiedyś trzeba się skaleczyć. Dobry witrażysta musi być pokaleczony. Mam przynajmniej sześć dużych blizn. Szkło samo w sobie jest niebezpieczne, wytwarza różne szkodliwe pola. Do tego ołów i tlenki używane do malowania. Krótko mówiąc, witraże powinno się robić w skafandrze nurka. Ale właściwie wszystko robi się gołymi rękami.

Praca przy witrażu wymaga spokoju, skupienia, mozolnego powtarzania pewnych czynności. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy to hałas, spontaniczność, przeciwieństwo spokoju. Czy Jurek Owsiak nie nadawał się do robienia witraży?

Jezry Owsiak Bardzo dobrze robiło mi się w witrażach. Żeby zrobić spontaniczną imprezę trzeba być wbrew pozorom poukładanym. Zwykły spontan wybucha jak gejzer i znika, brak konsekwencji i poukładania powoduje, że kończy się tak wiele dobrych rzeczy. Witraż wymaga spokoju, w przeciwnym razie wszystko się rozwali. Trzeba spokoju przy tym co robimy, mimo że ludziom wydaje się, iż jest to wielka improwizacja. Może jest tu sporo improwizacji, ale mamy swoją metodę, którą wypracowaliśmy przez kilka lat. Na początku nie wiedzieliśmy, że będziemy zakładać fundację. Nasza metoda to jest pożenienie ognia z wodą. Sama akcja WOSP składa się z takich krańcowych sytuacji, bo jak można ratować życie ludzkie i mówić o tym przez hucpę, zabawę, szaleństwo. Okazało się, że w tym szaleństwie jest metoda, najlepsza.

Jak dużo jest racjonalizmu w tym co robisz? Czy na chłodno kalkulujesz to, co potem jest wielkim, spontanicznym fajerwerkiem?

Nauczyliśmy się na chłodno oceniać i planować takie imprezy jak orkiestra czy Przystanek Woodstock. Przed chwilą dostaliśmy list z Komendy Wojewódzkiej Policji w Poznaniu, że płotki ochronne są dla nas po raz kolejny za darmo. Nawet taki drobiazg, jak zorganizowanie i ustawienie płotków, kosztuje i wymaga sporo pracy. Od kilku lat opracowaliśmy metodę, wiemy, kto je dostarcza, przewozi, układa. Wszystko to ma w sobie element zabawy, ludzie są zadowoleni, że pomogli w ustawianiu płotków. Teraz na przykład w porozumieniu z ekspertami wprowadzamy program badań przesiewowych słuchu u noworodków i od kilku dni siedzimy nad plakatem instruktażowym. Będzie to poważny program, pierwszy tego typu w Polsce i pierwszy na świecie, który ma ambicję, żeby przebadać wszystkie noworodki. Chociaż ten plakat wygląda trochę jak komiks, to traktuje o poważnym przedsięwzięciu. Chcemy, żeby każda pielęgniarka dostała certyfikat z aniołkami - być może powiedzą, że jest niepoważny, a może im się spodoba. W tym wypadku nie jest to chłodna kalkulacja, tylko zabawa. Pewne rzeczy są szaleństwem, inne wynikiem kalkulacji. Trudno jest rozliczyć 35 milionów dolarów, trzymając pieniądze w szufladzie. Muszą być segregatory, musi być księgowość. Także dobra księgowość przyczynia się do tego, że jesteśmy najwyżej ocenianą organizacją pozarządową w kraju. (Wskazują na to badania przeprowadzone m.in. na zlecenie "Życia Warszawy" -- przyp. R.K.)

Nie robisz tylko orkiestry, ale także przystanek, jesteś producentem programów telewizyjnych... Wszystko to daje w przenośni i dosłownie barwną składankę, jak witraż. Bawi cię to składanie kolorów, fakt, że jest ich tak dużo?

Trudno byłoby mi usiedzieć w jednym miejscu, bo jeśli mogę robić coś więcej, to robię. Pewnych rzeczy nie jestem jednak już w stanie robić. Ludzie zwracają się do mnie, żebym poprowadził radio, chętnie, ale nie dam rady. Chętnie powiem "Atestowi" o pokojowym patrolu, ale nie będę odpowiadał na pytania, co robię w święta albo na jaki kolor pomalowałbym Pałac Kultury. Mówię dziennikarzom: znajdźcie sobie innych dyżurnych kolesiów. Moją pracą zawodową jest program telewizyjny i z tego się utrzymuję. Gdybym poświęcał jej tyle czasu, ile powinienem, to byłbym trzy razy bogatszy, ale dobrze mi z tym, co mam i te proporcje same się układają. Kolejną rzeczą, w którą się zaangażowałem jest uniwersytet WOSP. Szkolenia pokojowego patrolu to za mało, będziemy kształcić ludzi w naszym stałym ośrodku.

Gdzieś trzeba byłoby chyba wpasować już taki termin: strategia sukcesu. Co się stało z Jurkiem Owsiakiem od Towarzystwa Przyjaciół Chińskich Ręczników? Teraz jest Jerzy Owsiak, menadżer, który ma tysiąc spraw do załatwienia, telefony, faksy, ważne spotkania, zakupy bardzo drogiego sprzętu.

I to jest satysfakcja. Doszło do takiej magicznej sytuacji, że człowiek z Towarzystwa Przyjaciół Chińskich Ręczników dzwoni na przykład do policjantów i ma z nimi dobry, normalny kontakt, bez układów i polityki. Takim podsumowaniem jest najbardziej abstrakcyjna rzecz: przeczytałem w encyklopedii na swój temat: Jerzy Owsiak, dziennikarz radiowy (z tego się ucieszyłem, bo nie jestem dziennikarzem radiowym i nie mam na to żadnego dokumentu, a chciałbym mieć, ponieważ liczy się to do emerytury - wezmę więc chyba tę encyklopedię i pokażę komu trzeba: tu jest napisane, jestem dziennikarzem radiowym), twórca Towarzystwa Przyjaciół Chińskich Ręczników… Gdyby nam ktoś 15 lat temu, gdy robiliśmy to w Rozgłośni Harcerskiej powiedział, że zrobimy wielki koncert i akcję, w którą włączy się całe społeczeństwo - nie uwierzylibyśmy. Odnieśliśmy sukces do dzisiaj stosując tamte zasady: nie należę do niczego, kocham ludzi, nie ściemniam. Jesteśmy potężną formacją, a nie należymy do żadnej struktury, nie daliśmy się wciągnąć w żadne układy. Rozmawiamy z wszystkimi partnersko, a dzięki filozofii TPChR jesteśmy wolni od wszelkich zależności. Fundacja ma armatę i dom, który kupiła z procentów, nie naruszając pieniędzy na sprzęt medyczny. Nie prowadzimy działalności gospodarczej, a Jurek Owsiak nie jest wplątany w żadne afery.

Jak wygląda Twój zwykły dzień pracy, czy można w ogóle mówić o czymś takim?

Mam bardzo normalny, typowy dzień pracy. Muszę wstać koło siódmej i odwieźć córkę do szkoły. Czasem robi to żona, gdy wracam późno w nocy po montażu. Moja żona jest teraz w drugim pokoju, jesteśmy razem zaangażowani w fundację. (Rozmawiamy w siedzibie Fundacji WOSP - przyp. R.K.) Nie bierzemy stąd żadnych pieniędzy, żadna osoba z pięciu założycieli fundacji nie może otrzymywać żadnych gratyfikacji. Mam mieszkanie na Kabatach w Warszawie i pracę z wystarczającym dochodem. W fundacji pracujemy razem z żoną, dzięki temu nie ma przywożenia do domu jakichś milczących kłopotów, niedomówień. Jesteśmy tak pochłonięci fundacją, że nie mamy czasu na życie towarzyskie, nie "bywamy", nie jesteśmy bohaterami kolorowych czasopism. Nawet weekendy mam zajęte, jadę gdzieś w świat robić swój program, a teraz co drugi weekend mamy szkolenia pokojowego patrolu. Jesteśmy też trochę przywaleni kłopotami ludzkimi. Zwracają się do nas ludzie z prośbami o pomoc indywidualną, której wprawdzie nie udzielamy, ale staramy się podpowiedzieć dobre rozwiązanie. Jeśli możemy skierować kogoś do Centrum Zdrowia Dziecka czy innego szpitala, to kierujemy. Poza tym przez okrągły rok trwa praca związana z finałem: przetargi, podpisywanie umów, aneksów, ściąganie sprzętu. Czasem nie mam czasu, żeby iść z żoną do kina. Nie jest to, bron Boże, narzekanie. Ten styl życia mi pasuje.

Jak technicznie wygląda sprawa zakupu sprzętu za pieniądze zebrane przez WOSP? Kto i jak postanawia, co będzie kupione? Czy nie ma nacisku wielkich producentów, którzy dzwonią i mówią: kupcie nasz sprzęt, damy największe upusty?

Jezry Owsiak czasie WOSP Gdybyśmy mieli dzisiaj kupić samoloty dla polskiego wojska, to nie ciągnęłoby się to ileś lat. Pytamy ekspertów, którzy mówią: te respiratory są dobre. Potem musi być najprostsza filozofia, że dwa plus dwa jest cztery, a nie dwadzieścia dwa. Jeśli się tego trzymamy, to każda rzecz wydaje się prosta. Ogłaszamy przetarg, wiedząc co chcemy kupić, po konsultacjach z lekarzami, ekspertami. Szpitale przysyłają nam zestawienia sprzętu, który jest potrzebny. Koncentrujemy się tylko na tych najważniejszych, największych urządzeniach. Następnie ogłaszamy parametry, którym muszą odpowiadać urządzenia. I tu jest trudny moment, żeby nie być posądzonym o stronniczość. Żeby nie wyglądało to tak: kupię samochód, ale ma być czarny i mercedes. To jest trudna praca, bo czasem eksperci, przyzwyczajeni do jakiegoś sprzętu, wskazują na cechy, które mają konkretne urządzenia. A to nie może być tak, że w specyfikacji napiszemy o takiej śrubce, którą ma tylko konkretne urządzenie takiej to a takiej firmy. Przygotowujemy specyfikację warunków zamówienia, dajemy ogłoszenie o przetargu, do którego zgłaszają się firmy. Przetarg trwa czasem non stop dzień i noc, dopóki wszystkie firmy nie przedstawią swoich ofert. Nasze kryteria są czytelne, mamy za sobą kilkanaście przetargów i ani jeden nie był zaskarżony, co jest przecież powszechną praktyką przy przetargach. Dziwią mnie takie sprawy, jak program do liczenia krów i świń, przy którym półtora miliona zapłacono za opracowanie koncepcji trzymania ołówka, a podstawowym mankamentem jest fakt, że krowa ma za mało uszu, 2 a nie 4. Dwa plus dwa równa się dwadzieścia dwa. Przy zakupie sprzętu bierzemy pod uwagę nie cenę a jakość. Nie ma nacisków firm farmaceutycznych, podobnie politycy nie wtrącają się do orkiestry. Nigdy żadna firma nie przyszła do mnie z kopertą, zanim wylecieliby za drzwi, to byłaby fanga w nos.

Pokojowy patrol to jedno z przedsięwzięć orkiestry z zakresu bezpieczeństwa...

Pojechałem do Stanów Zjednoczonych na Woodstock w 1994 roku, żeby zrobić film dla telewizji. Bardzo podobała mi się atmosfera beztroskiej zabawy 400 tysięcy ludzi. Wszystko było doskonale przygotowane i pilnowane, do tego stopnia, że zainstalowano nawet takie bramki, jak na lotniskach, żeby nikt nie wnosił metalowych przedmiotów. Wielu ludzi, którzy pilnowali porządku mieli na koszulkach napisy "peace patrol" - to byli wolontariusze z pokojowego patrolu. Pomyślałem, żeby w Polsce zrobić taki koncert, na którym nie byłoby bramkarzy, tylko formacja bliska ludziom, którzy przyjeżdżają na taką imprezę. Na koncercie w Czymanowie wprowadziliśmy po raz pierwszy pokojowy patrol, w którym wolontariusze uczestniczą na określonych zasadach: ukończone 18 lat, trzeba przyjechać na tydzień na własny koszt, posprzątać po imprezie, a w trakcie pracować 24 godziny na dobę; od nas dostają tylko jedzenie. I okazało się, że to zdaje egzamin, że ci ludzie lepiej pilnują porządku niż zawodowi bramkarze. Rozmawiają z ludźmi: słuchaj stary, są pewne zasady, trzeba ich przestrzegać. Mówią, że nie można wnosić opakowań szklanych i proponują przelanie płynów do pojemników plastikowych, które mają pod ręką. Wspomniałem wcześniej o szkoleniach patrolu - robimy trzydniowe szkolenia pierwszego i drugiego stopnia. Uczymy ludzi udzielania pierwszej pomocy, elementów surviwalu, radzenia sobie przy wypadkach zbiorowych, reagowania na agresję itd. Przeszkoliliśmy już 800 osób.

Zajmujesz się wieloma sprawami naraz. Czy ergonomicznie organizujesz sobie pracę? Jak radzisz sobie z natłokiem informacji, spotkaniami, stertami papierów, dziesiątkami telefonów, kupą pieniędzy?

Nie robię tego sam, w fundacji pracuje dziesięć osób na etatach. Zajmują się Internetem, księgowością, logistyką, każdy ma swoją działkę. Co najmniej raz, a bywa, że i trzy razy w tygodniu siadamy i obgadujemy wszystkie problemy. Korzystamy też z auditów zewnętrznych, które podpowiadają nam, jak ustawić pewne sprawy. W fundacji panuje partnerska atmosfera, unikamy stresu, mówiąc sobie otwarcie o pewnych rzeczach bez narastania konfliktu. Staram się unikać zalania papierami, ale jestem chomikiem jeśli chodzi o najróżniejsze dokumenty. Chowam, bo mogą się jeszcze kiedyś przydać. Dużo informacji gromadzimy w komputerach i wkładamy na naszą stronę internetową (www.wosp.org.pl).

A jak jest z bezpieczeństwem samych organizatorów waszych imprez, wolontariuszy, ludzi z pokojowego patrolu? Czy na przykład ubezpieczacie ich jakoś dodatkowo?

Ubezpieczamy wolontariuszy, pracownicy fundacji mają swoje normalne ubezpieczenia. Ale przede wszystkim i nas i uczestników ubezpiecza zdrowy rozsądek oraz to co mówimy do ludzi na festiwalu: nie róbcie sobie kłopotów, nie palcie ognisk, nie używajcie butli gazowych, uważajcie na noże przy otwieraniu puszek. Mamy doświadczenie, widzimy z jakimi ranami przychodzą do naszego polowego szpitala. Nasze punkty medyczne są dobrze zaopatrzone, przewidujemy, jakie problemy mogą się pojawić najczęściej. Na przykład, że ktoś zapomni leku na padaczkę - mamy takie leki. Mamy materiały higieniczne dla dziewczyn, bo mogą nie mieć pieniędzy. Nawet jedno dziecko urodziło się na Przystanku Woodstock. W specjalistycznym zabezpieczeniu pomagają nam ludzie z Polskiego Czerwonego Krzyża i Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego.

Czy nie czujesz się tym wszystkim zmęczony? Robisz program telewizyjny o znaczącej nazwie: "Kręcioła". Musisz być ciągle nakręcony w tej trochę zwariowanej pracy.

Jest i zmęczenie fizyczne i stres, kiedy coś mi umyka, czegoś nie ogarniam. Największą karą byłoby jednak dla mnie, gdybym nie mógł tego robić. Najgorsza byłaby cisza. Brak pracy jest destrukcyjny. Czasami tęsknię za wyciszeniem, więc wyjazdy w celu realizacji programów są dla mnie taką terapią.

Słowo "cisza" w innym aspekcie. Czy nie masz już zawodowego uszkodzenia słuchu? W twoich programach i przedsięwzięciach dominuje hałas.

Badałem się, nie mam. Nie chcę hałasu takiego, żeby wszyscy padli. Nagłośnienie na Przystanku jest duże, ale selektywne i nie wali jak młotem po głowie.

Jesteś szefem - jak dobierasz sobie współpracowników? Czy szukasz ludzi podobnych do siebie?

Szukam czegoś, z czym sam mam duże trudności. Konsekwencja, solidność. Jak się uczyłem robić witraże, to spóźniałem się do pracy, byłem dość uciążliwym pracownikiem (teraz rozumiem moją szefową). Ale jak zacząłem sam pracować, to okazało się, że wkładam w to wszystkie siły, 12 godzin dziennie. Staram się zrozumieć ludzi dwa razy młodszych ode mnie. Jeśli mam z kimś pracować, to musi być jakieś dopasowanie, dlatego przydaje się okres próbny przed przyjęciem do pracy, żeby potem nie było rozczarowań.

W wielu swoich działaniach, chcesz, czy nie, to właściwie bez przerwy myślisz o bezpieczeństwie.

Na Przystanku jest niezwykle mocne myślenie o bhp. Mówimy ludziom: nie palcie plastikowych opakowań, bo najbardziej szkodzicie właśnie sobie. Patrzcie, czy ktoś nie śpi za długo w namiocie, może zasłabł, bo zrobiło się gorąco. Na tragicznym koncercie w Roskilde ludzie połamali barierki, a my ze względów bezpieczeństwa nie dajemy barierek. Najbezpieczniej, najluźniej na Przystanku Woodstock jest pod samą sceną. Siadasz pod sceną i odpoczywasz, a przed tobą jest 100 tysięcy ludzi, bo to jest miejsce, z którego nie widać, co dzieje się na scenie. Nie trzeba tu barier i bramkarzy - żeby upilnować tysiąc osób musiałoby być tysiąc ochroniarzy, a jak poradzić sobie z trzystoma tysiącami? Robiliśmy takie ćwiczenia: 50 osób napierało na metalowe barierki, które gięły się jak masło. A jeśli barierka nie pęknie pod naporem ludzi, to ileś osób zostanie zgniecionych. Zrezygnowaliśmy z barierek i nie ma takich wypadków. Jest w tym dużo bhp i każdy kto mówi: eee, nie ma w tym rock'n'rolla, nie ma racji. Właśnie w tym jest dużo rock'n'rolla, bo dzięki temu zaczyna się bezpieczna zabawa.

Robert Kozela
Fot. Artur Knyziak i archiwum WOSP

Dodaj swój komentarz


kielbasa: owsiak pozdrawiam tak dalej (2002-09-22)


Dodaj swój komentarz  
 

©ATEST-Ochrona Pracy 2002

Liczba odwiedzin od 2000 r.: 58519114