ATEST Ochrona Pracy

26 kwietnia 2024 r.

[Najnowszy numer] [Prenumerata] [Spis treści]     

 

ATEST 2/2024

Kiedy piszę te słowa trwa pośmiertny jakże zasłużony festiwal twórczości Czesława Miłosza. Jego diagnozy dotyczące historii i ludzi wydają się prawdziwsze, głębsze niż naukowe analizy socjologiczne, choćby wsparte obszerną dokumentacją. Żyjemy w świecie, w którym intuicja i symbole pełnią ważną rolę, bo trafiają często lepiej w istotę rzeczy niż pozornie obiektywne osądy.

Jednak nie tylko poeci sięgają do symboli. My, zwykli ludzie, mówiący prozą, także chętnie je przywołujemy, zwłaszcza kiedy wspomnieniom towarzyszą emocje. Chciałbym w ten sposób spojrzeć na powojenną historię medycyny pracy.

Minęło ponad pół wieku od powołania przemysłowej służby zdrowia, a niewiele mniej od zainicjowania działalności ważnych placówek naukowych, stanowiących o wizerunku polskiej medycyny pracy. X Krajowy Zjazd Naukowy Polskiego Towarzystwa Medycyny Pracy, który odbędzie się w końcu września 2004 roku w Instytucie Medycyny Pracy w Łodzi, podsumuje dorobek nauki w tej dziedzinie.

Kiedy myślę o łódzkim instytucie, który w gruncie rzeczy nadał kształt powojennej medycynie pracy w Polsce, odczuwam potrzebę odwoływania się do symboli, do uproszczeń może, ale jakby trafniejszych niż opis historyka. Otóż instytut ten postrzegałem od lat jako swego rodzaju imperium, z całym sztafażem monarchii. Bez wątpienia przede wszystkim ze względu na jakże wyrazistą postać poprzedniego długoletniego dyrektora, który doprowadził tę placówkę do progu nowego stulecia. Instytut wspominam także jako mieszkaniec Łodzi w swoich młodych latach, również jako chemik, wreszcie były inspektor pracy. Zatem z różnych stron, z różnych punktów widzenia.

Są w tych wspomnieniach batalie o eliminowanie azbestu w polskich zakładach, likwidacje stosowania benzydyny w fabryce "Boruta", ograniczenia stężeń chlorku winylu w kombinatach chemicznych w Oświęcimiu i Tarnowie itd. Także karczochy podawane profilaktycznie pracownikom narażonym na dwusiarczek węgla w Tomaszowskim "Wistomie". Wszystko dzięki badaniom, programom IMP.

Łódzki instytut miał to do siebie, że jego szefowie podejmowali problemy makro, proponowali i testowali rozwiązania, które miały zostać później wprowadzone jako powszechnie obowiązujące. Takiej pozycji nie dopracowały się inne instytuty zajmujące się ochroną pracy - dotknięte jakąś doraźnością działań, niezależnie od tego, czy programy badań zostały określone jako rządowe, a nawet strategiczne.

W nauce ważna jest trafna idea, stworzenie zespołu. Ale kto wie czy nie przede wszystkim i osobowość jego szefa w czysto ludzkim wymiarze - niewidzialnej, dyskretnej, ale stałej obecności w świadomości własnego środowiska zawodowego. Kto wie, czy nawet osobisty wdzięk nie ma tu znaczenia. Oto historyjka sprzed może dziesięciu laty. Obraduje Rada Ochrony Pracy złożona przecież z posłów i przedstawicieli ważnych instytucji. W pewnej chwili jeden z obecnych, człowiek okazałej postury, wyjmuje bułkę z szynką i spożywa ją ze smakiem przecież nie ostentacyjnie, lecz otwarcie, nie ukradkiem. Przewodniczący obrad, młody, ale bardzo poważny profesor, udaje, że nie widzi, bo nie ma innego wyjścia. - Kim jest ten facet - spytał mnie siedzący obok kolega dziennikarz. - Profesor..., szef dużego łodzkiego instytutu. - Już go lubię - powiedział Andrzej. - Ja też - dodałem. Z czasem byłem świadkiem, albo nasłuchałem się innych podobnych anegdotycznych historyjek, bo nie tylko nam podobały się format i ludzki rys w osobowości owego dyrektora, zmarłego, niestety, przed kilku laty.

Był władcą mocarnym, raczej dobrotliwym, choć potrafił gruntownie wypuścić powietrze nawet z bardzo utytułowanych ludzi. O dwumiesięczniku "Medycyna Pracy", poważnym, cenionym wśród naukowców czasopiśmie, którego był redaktorem (obok kilku innych czasopism zagranicznych), mawiał: "nasze pisemko parafialne". Czuł się proboszczem. To porównanie wydaje się wyjątkowo trafne. Notabene z badań, które opublikowała niedawno "Polityka", wynika, że wierni nie cenią najbardziej proboszczów świątobliwych, ale właśnie ludzkich, tzn. może i z wadami, ale dostrzegających swego bliźniego - parafianina, sąsiada, pracownika, człowieka.

To "proboszczowanie" byłego szefa największego instytutu medycyny pracy powoduje, że na historię łódzkiego IMP patrzę przez pryzmat ludzi, twórców i władców tego imperium. Pierwszy zaledwie stworzył instytut, gdy śmierć zabrała go w stosunkowo młodym wieku. Drugi zbudował jego potęgę, zwłaszcza w kraju, kolejny umocnił ją i utwierdził, także zagranicą (czynił uwieńczone sukcesem starania o nadanie placówce imienia swojego poprzednika, co w Polsce nie jest częstym obyczajem). Obecny dyrektor, z którym wywiad zamieszczamy w numerze, ma bardzo trudne zadanie. To dużej klasy ekspert, ale jako szefowi przyszło mu działać w nieprzychylnych instytutowi warunkach ekonomicznych; wreszcie pod presją wielkich poprzedników, którzy swoją osobowością zbudowali potęgę instytutu. Czasy teraz inne, wyraźne osobowości są nie najlepiej widziane, bo drażnią - liczy się zespół. Ale przecież nie tylko...

Jerzy Knyziak

Dodaj swój komentarz


W.Gudalewicz: Sądzę,że Instytututem Medycyny Pracy zbyt mało są zainteresowani Władze naszego Państwa, a w szczególności w Radzie Ochrony Pracy zbyt mało zwraca się uwagię na zagadnienie zdrowotne ludzi pracy i choroby zawodowe. Widzimy i słyszymy Centralny Instytut Ochrony Pracy dokonał to, zorganizował tamto itp, a Instytut Medycyny Pracy jest poprostu lekceważony. Niewątpliwie, że za prof. Indulskiego instytut miał sie dobrze, ale podkreślę, że od Rady Ochrony Pracy wiele zależy, a wiadomo kto jeszcze tam pozostał !. (2005-12-26)


Dodaj swój komentarz  
 

©ATEST-Ochrona Pracy 2004

Liczba odwiedzin od 2000 r.: 58503147